Karol Wojciechowski
Deska wygłoszona na posiedzeniu Trójkąta WWP “Jedność” na Wschodzie Trójmiasta w dniu 27 czerwca 6009 r. P.Ś.
SŁOWO WSTĘPNE
Głośna powieść „Popioły” z początku XX wieku autorstwa Stefana Żeromskiego, podobnie jak praca Szymona Askenazego o Walerianie Łukasińskim, wzbudziła niemałe zainteresowanie polskiej opinii publicznej wolnomularstwem. Pisarz zawarł w niej również wątek masoński, a tworząc rozdziały o tym oparł się na dostępnych mu opracowaniach historycznych (praca ks. Załęskiego) oraz dokumentach lożowych (fascykuła loży „Zum goldenen Leuchter”). Utrwaliło się też przekonanie, iż Stefan Żeromski ujawnił w szczegółach prawdziwy ceremoniał loży „Złotego Lichtarza”. Rytuał – owszem – był prawdziwy, ale dotyczył systemu obrzędowego polskiego Wielkiego Wschodu Narodowego, nie zaś Wielkiej Loży Krajowej Wolnomularzy Niemieckich, która placówkę swoją w Warszawie otworzyła po wkroczeniu tam wojsk pruskich. Trudno mieć jednak do pisarza pretensje o te uchybienia, gdyż jest to wszak fikcja literacka, a tam przecież wszystko jest możliwe.
„Popiołom” poświęcono niemało analiz historycznych. W tej sytuacji stanąłem niejako przed dylematem, w jaki sposób podać przekazać przynajmniej rąbek historycznej prawdy na temat „Złotego Lichtarza”? Wpadłem jednak na pomysł, że skoro Żeromski ujął to w formie powieści, to i ja nie napiszę referatu naukowego czy popularnonaukowego, lecz posłużę się literacką fikcją dla zobrazowania prawdy. Wybór padł na formę listów i apokryficznego pamiętnika. Wstęp ten jednak dodaję, aby czytelnik, brnąc przez gąszcz historycznych faktów, mógł odróżnić je od fikcji i przypadkiem nie uwierzył, że Rafał Olbromski istniał naprawdę i romansował z Joanną Chlebowską, Marcin Olbromski to odległy potomek Rafała, który przechowuje od lat jego tajny pamiętnik, a tajemniczy profesor Konstanty Jan Nepomucen Gwizdała z Akademii Mazowieckiej, o której istnieniu jak dotąd nie słyszałem, zasypuje potomka bohatera „Popiołów” mnóstwem pytań i liczy na zakup cennego zapisku. Chciałbym natomiast, idąc niejako drogą paradoksu, aby Czytelnicy, przez owe fikcyjne zapiski mogli dowiedzieć się choć w części, jak to naprawdę niegdyś w „Złotym Lichtarzu” było.
Dodam też, iż nie zdecydowałbym się na ów zabieg, gdyby nie fakt, że rytuał Wielkiej Loży Krajowej Wolnomularzy Niemieckich został w całości (nie wyłączając wyższych stopni) opublikowany w internecie. Nie chcąc jednak ułatwiać drogi do tych materiałów (choć powiedziano już kiedyś, iż największą tajemnicą wolnomularstwa jest to, że nie ma ono żadnych tajemnic), nie podam odnośnika do nich, lecz wyłożę w ograniczonym zakresie to, co istotne wydaje się być dla naszych poszukiwań, a co dawno temu tajemnicą być przestało… Starałem się, jak tylko było to możliwe, oddać styl polszczyzny z początków XIX w., a w jakim stopniu się to udało – niech ocenią znawcy tematu. Pisanie tego tekstu było dla mnie wielką i fascynującą przygodą, zwłaszcza że wychodząc od wspomnień ze świątyni masońskiej, mogłem, poprzez poszukiwania śladów tajemniczej kamienicy w śródmieściu stolicy, dotrzeć aż do dziejów rodziny najbogatszych bankierów warszawskich, czego nigdy bym się nie spodziewał.
Przy tej okazji autor tekstu pragnąłby serdecznie podziękować bratu Leopoldowi Schikora za przygotowanie pełnego tłumaczenia rytuału stopnia ucznia systemu Wielkiej Loży Krajowej, bratu Tadeuszowi Krackiemu za konsultacje na tle historyczno-merytorycznym oraz panu Ryszardowi Mączewskiemu z Fundacji „Warszawa1939.pl” za pomoc w ustaleniu lokalizacji, nazwisk właścicieli i dziejów „czerwonego domu”.
Zatem, Drodzy Czytelnicy, zapraszam do lektury. Teraz po raz pierwszy macie okazję zobaczyć, jak prawidłowo powinien wyglądać opis inicjacji w rozdziale „Loża Ucznia”. Ponadto zaprezentowana „deska”, jak sądzę, stanowić może też uzupełnienie do tekstu na temat „Wojny i Pokoju” Lwa Tołstoja: powieści, w której zresztą próbowano widzieć pierwowzór „Popiołów”.
_____________
Pierwszy list Marcina Olbromskiego do prof. dr hab. Konstantego Jana Nepomucena Gwizdały z Instytutu Literatury Polskiej Akademii Mazowieckiej w Płocku.
Szanowny Panie Profesorze,
dziękuję za pański ciepły i serdeczny w tonie list. Rzeczywiście, to musiało być naprawdę wielkim zaskoczeniem, że mój praprzodek – Rafał Olbromski – istniał naprawdę i bynajmniej nie stanowił płodu fantazji Stefana Żeromskiego, choć pewne fakty z jego życia zostały istotnie przez ów pisarza naciągnięte i przekręcone.
Co się tyczy dalszej części listu i wyrażonej na samym końcu prośby, to niestety muszę odmówić opublikowania czy nawet udostępnienia pamiętnika mego krewnego. Choć czasu minęło już sporo i większość z tych wydarzeń pokrył pył zapomnienia, to jednak zapiski te zawierają coś, co nie pozwala je ot tak wystawić na światło dzienne. To piękny rejestr wrażeń wewnętrznych mego dalekiego przodka, a zarazem zapis intymnych przeżyć, także ze sfery łóżkowej, a w związku z tym nie zgodzę się na jego upublicznienie. Taka jest zresztą wola mego krewnego, wyrażona na samym końcu pamiętnika i skierowana do osoby, która wejdzie w jego posiadanie.
Jednakże nie chcąc pozostawić Pana, Profesorze, całkowicie zawiedzionym, postanowiłem odpowiedzieć na niektóre pytania odnośnie życia Rafała Olbromskiego, a także zacytować wybrane fragmenty pamiętnika, jeśli nie będą zawierały nic intymnego. W związku z powyższym, jeżeli jest Pan dalej zainteresowany sprawą, proszę napisać do mnie ponownie.
Z wyrazami szacunku
Marcin Olbromski
—————————-
Drugi list Marcina Olbromskiego do prof. dr hab. Konstantego Jana Nepomucena Gwizdały z Instytutu Literatury Polskiej Akademii Mazowieckiej w Płocku.
Witam ponownie Panie Profesorze,
dziękuję za pański obszerny list. Ilość pytań, które Pan zadał jest tak duża, że chyba nie będę w stanie zawrzeć wszystkiego w jednym liście i zmuszony będę rozłożyć moją odpowiedź na raty. Zwykle jest tak, że najsmaczniejszy kąsek pozostawia się na koniec, ja jednak postanowiłem zrobić wyjątek i to, co najbardziej Pana interesuje, wyłożyć na samym początku. A zatem, żeby już nie ciągnąć tego wstępu w nieskończoność, przejdę od razu do pytań dotyczących działalności wolnomularskiej Rafała Olbromskiego.
Na samym początku należy podkreślić rzecz jasna, że historia opisana przez Żeromskiego nie stanowi żadnej legendy. Mój pra-pra-pra… dziadek rzeczywiście należał do loży „Zum goldenen Leuchter”, a nawet sporo zostawił na ten temat w swoim pamiętniku. Działalność ta – krótka bo krótka – musiała jednak wywrzeć na nim duże wrażenie, skoro tak często do niej powracał i uraczył swe zapiski barwnymi opisami. Sądzę, że teraz jest nawet dobra okazja, aby światło dzienne ujrzało wreszcie wspomnienie z inicjacji Rafała Olbromskiego, tak pięknie i w dużych szczegółach spisane. Mam oczywiście obawy, że zaraz po tym lista pytań się rozmnoży, a jednak zaryzykuję i w tym liście wkleję fragment jego pamiętnika, napisany w starym jeszcze stylu. Przekona się Pan, jak naprawdę wyglądało wtajemniczenie Olbromskiego w loży „Złotego Lichtarza”. Oto one:
„Pamiętam, że jak do loży przyjmowano mnie, tom z początku tak oszołomiony był, że prawiem nic z tego nie spamiętał. Lecz gdym później inicjacje kolejnych braci do loży widział, to jakbym samego siebie w ich osobach dostrzegł, a wtenczas całe moje wtajemniczenie przed oczami raptem niczym obraz mi stanęło i niezwykle rozradowany – widząc z wewnątrz i od zewnątrz przyjęcia ceremoniał – potrzebę spisania tego odczułem, a teraz, w pamiętniku moim, powinność tę czynię.
A było to tak, że pod koniec marca roku pańskiego 1802 jechaliśmy z księciem na ulicę Mazowiecką i oczom naszym, wśród płatków marznącego śniegu, tajemniczy ukazał się dwór czerwony, do bogatego Herr Schitze’a należący. Kiedyśmy bramę minęli, wprowadzono nas do środka, a mnie zaraz założono przepaskę na oczy i poprowadzono do ciemnego pokoiku o ścianach czarnych i napisami pokrytych. Gdy opaskę mi zdjęto, dziwny widok oczom moim się ukazał. Na stoliku małym otwarte Pismo Święte leżało, tuż koło niego świeca płonęła, a obok stołka trumna z kościotrupem stała. Zostało mi polecone, abym oddał się modlitwie i medytacji nad życiem swoim. Potem przychodzili do mnie ludzie w fartuszkach i przedstawiali mi siedem cnót, które mularz posiadać winien, a którymi są skromność, posłuszeństwo, obyczajność, miłość ludzkości, męstwo, hojność i miłość śmierci. I wtedy zabrano mi monety wszelakie, odsłonięto lewą pierś i prawe kolano, a następne o największą mą namiętność spytano. Gdym odpowiedział, że hazard, natychmiast oznajmiono, iż największą mą namiętnością serce moje stać się powinno. Potem zostawiono mnie samego, bym w rozmyślaniach nad losem i nad Pismem Świętym znów się pogrążył. A gdy znów oczy mi zasłonięto i kiedym wreszcie pokój ten opuścił, wówczas w księcia – mego Ojca Chrzestnego – asyście oraz kogoś, kogo Bratem przygotowującym zwano, skierowaliśmy kroki swe w kierunku dużej sali o drzwiach masywnych i rzeźbionych. Tam głos Odźwiernego z wnętrza zawołał, że oto zbliżamy się. Brat Przygotowujący zastukał do bram ciężkich, na co odpowiedź natychmiast w tych samych uderzeniach otrzymał. Gdy spytano, kto tam, brat ten odrzekł, że to poszukujący, który wolnym mularzem zostać pragnie. Następnie pytanie padło, czy godzien jestem, aby przystąpić do bractwa i kto ręczy za mnie? Gdy odpowiedź przekazali prowadzący mnie mularze, spytano zaraz o me nazwisko rodowe, kiedym się urodził, jaki jest zawód mój, co mnie tu sprowadziło – czy ciekawość czy pragnienie przywilejów – a na samym końcu zapytano jeszcze, czy naukę Zbawiciela naszego, Pana Jezusa Chrystusa, wyznaję taką, jaką Pismo Święte zawiera, które podstawę reguły zakonu mularzy jest. A kiedym na wszystkie pytania zadowalających odpowiedzi udzielił, przyjęto na honor moje słowa i spytano, czym gotów jest władzom zakonu się poddać, by jako uczeń mularz przyjętym zostać. Kiedym decyzję swą podtrzymał, zapewniono mnie, iż zakon nie ma nic przeciw religii i prawom kraju ani obowiązkom rodzinnym, zawodowym, miłości do bliźnich i przyjaźni. Następnie trzy razy powiedzieć swoje „tak” musiałem, zanim Mistrz loży proces inicjacji rozpoczął, a że wytrwałem w postanowieniach swoich, z Poszukującego imię moje na Wytrwały zostało zmienione.
Przepaskę miałem cały czas na oczach i nic żem wtenczas nie widział, alem słyszał tylko, jak Mistrz zaczął potem braci wokół kobierca prowadzić. Widok ten oczy ma na późniejszych inicjacjach okazję ujrzeć miały i teraz mogę to wszystko nieco dokładniej opisać. Ale zaraz po tym Mistrz i Dozorcy uderzyli byli młotkami w swoje szpady i mnie jako Cierpiącego prowadzić rozkazano, mówiąc przed tym, że siła duszy mej nieśmiertelnej powinna pokonać zmysłowe wrażenia. Wtenczas ostrze szpady, którą trzymał Dozorca, kazano wziąć w mą prawą rękę i jej ostrze do obnażonej piersi przyłożyć. Z zachodu na wschód przez północ zostałem poprowadzony i z powrotem przez południe na poprzednie miejsce wróciłem, przechodząc obok mularzy stojących wkoło kobierca na środku, którzy – co potem przy innej inicjacji zobaczyć mogłem – plecami stoją odwróceni do Cierpiącego. I tak trzy razy oprowadzano mnie, z tym że za drugim w odwrotnym kierunku niż na początku. Raz to byłem znów Poszukującym, raz to Wytrwałym, a na końcu znowuż Cierpiącym. W międzyczasie mowy krótkie o cnotach mularskich mi wygłaszano oraz ktoś wykonywał na moim ramieniu uderzenie młotkiem. Raz mówiono, żem od celu daleki, za drugim razem, żem bliżej, a na ostatku, że wkroczyłem na prawdy i światła drogę i dalej kroczyć nią pragnę. Kiedym dzielnie zniósł próby, zapewniono mnie, bym w zaufaniu swoim wytrwał, podszedł do ołtarza i stosowną przysięgę złożył. Pouczono mnie, jakie kroki mam wykonać i wtenczas pomiędzy Dozorcami stanąłem, a brat Mówca wykład wygłaszać rozpoczął. Odczytał mi przyrzeczenie i spytał, czym gotów złożyć je. Brzmiało ono tak mniej więcej: „Przyrzekam przed Bogiem Najwyższym, Po Trzykroć Wielkim Budowniczym Wszechświata, przed Czcigodnym przewodniczącym tej Szanownej Loży św. Jana oraz przed wszystkimi tutaj obecnymi braćmi wolnomularzami, że nigdy nic zdradzę osobom niepowołanym wiedzy wolnomularskiej, która będzie mi powierzona dziś i w przyszłości. Również przyrzekam być posłusznym regule zakonu!” Gdym wyraził gotowość uczynienia tego, Mistrz loży i inni bracia zdjęli kapelusze swoje, a mnie do ołtarza poprowadzono i na poduszce prawym kolanem uklęknąć kazano. W lewą dłoń włożono mi cyrkiel, którego ostrze do piersi przyłożyć polecono, ma prawa dłoń zaś na Piśmie Świętym spoczęła, a za szyją moją Dozorcy skrzyżowali swe szpady. Mistrz na rycerską wierność i prawość wolnomularza zapewnił, że dłoń moja spoczywa na Ewangelii św. Jana, a ja klęczę nie przed ludźmi, lecz przed Bogiem, Budownikiem Świata, rękę trzymając na jego słowie. Kiedym potwierdził był, że wierzę, iż to na Ewangelii św. Jana dłoń ma spoczywa, Mistrz mowę swą kontynuował, pouczając mnie, że cyrkiel przyłożony do mej piersi oznacza, iż wszystko jest we mnie w równowadze i we właściwych proporcjach obliczone, a serce moje w pełni zgadza się z tym, co usta moje mówią. Po tym przysięgę wcześniej wygłoszoną powtórzyć mi kazał, a na zakończenie – zgodnie z tym co zostało mi nakazane – „Tak mi dopomóż Bóg” wyrzekłem. Wtedy to bracia wszyscy głowy swe ponownie nakryli, a mnie Dozorcy wstać pomogli, po czym od ołtarza na zachodnią stronę świątyni znów zabrali. Tedy Mistrz przyłożyć mi pieczęć salomonową rozkazał, bym jako uczeń w milczeniu się pogrążył, i poczułem wtenczas chłodny dotyk kielni na moim języku. Wówczas Mistrz spytał zgromadzonych, czy zgadzają się, abym światło otrzymał, którego od urodzenia do tej chwili zobaczyć nie mogłem. Natenczas bracia stanęli byli kołem wokół nie, wyciągając szpady w kierunku moim, a jeden z Dozorców oznajmił, iżem godzien światło to otrzymać, albowiem wszystkie podróże i trudy by je zdobyć przebyłem. Gdy słowo Mistrza się rzekło było, Dozorcy opaskę mą ściągnęli i ujrzałem mężczyzn stojących w koło ze szpadami skierowanymi ku mnie, tak że serce me w piersi ze strachu i obawy bić mocniej zaczęło. Mistrz powiedział wtenczas, że szpady te symbolizują, iż bracia gotowi są mnie z zapałem bronić, ale ich ostrza oznaczają też moje sumienie, które wykona na mnie karę, gdybym się krzywoprzysięzcą okazał. Mają jednak bracia nadzieję, iż tak nigdy się nie stanie i na znak ten opuszczają szpady w dół. Gdy dokonane zostało, spytano mnie, czym gotów, aby przyrzeczenie swoje krwią przypieczętować, mieszając ją z krwią braci, a gdym takową wolę wyraził, przyprowadzono mnie do ołtarza. Znów kazano mi uklęknąć jak przy składaniu przysięgi, bracia ponownie odkryli głowy, a następnie przyniesiono naczynie z kryształu lub srebra – nie pamiętam – czerwonym winem wypełnione. Mistrz odkrył był nakrywkę naczynia, końcówka cyrkla znów dotknęła mej lewej piersi, a brat Dozorca trzy uderzenia małe na cyrklu wykonał, przy każdym stuknięciu mowę krótką dając, że razem takie słowa do mnie wyrzekł: „Mocą danego mi urzędu i godnością jaką posiadam, za zgoda tu zebranych i braci rozproszonych na całym świecie, przyjmuję Pana na rycerza wolnomularskiego, ucznia i członka tego czcigodnego zakonu! Powstań!” Po czym imię moje i nazwisko jako nowego brata wpisane zostało do księgi lożowej, bracia pochowali szpady i powrócili na miejsca. Mnie zaś poprowadzono z powrotem do przedsionka, gdzie mogłem się na powrót ubrać.
Gdy tak się stało, znów do wnętrza świątyni zostałem poprowadzony, a gdy wszedłem Mistrz trzykrotne młotkiem w pulpit uderzył, a brat Dozorca powtórzył ten gest na szpadzie swojej, w ten sposób witając mnie w świątyni progach. Mistrz rozkazał do ołtarza mnie przyprowadzić. Tam otrzymałem fartuszek ucznia i pouczono mnie, że kolor jego całkowicie biały przypomina uczciwość i czyste przekonania bractwa, zaś wytrzymałość materiału to wytrwanie i wierność. Potem wręczono mi trzy pary rękawiczek. Pierwsze miałem trwale przechowywać i znakiem mego przyjęcia przede wszystkim być miały, a także na ostatniej drodze włożone je mieć powinienem. Drugą parę nosić miałem zawsze podczas spotkań z braćmi w loży. Trzecie były małe i z bardziej delikatnego materiału wykonane – dać je miałem przekazać tej, dla której szacunek największy odczuwam i którą obrałem lub obiorę sobie za prawą mularkę. Lecz zaraz gdym to usłyszał, łzy w oczach mi nagle stanęły, albowiem żem zrozumiał, iż nigdy miłości mej, Joannie, wręczyć ich nie będę mógł. Następnie srebrną kielnię matową na rzemyku zawieszoną mi wręczono, mówiąc, iż jest ona taka, gdyż największa ozdoba masońska ma być używana, aby połysk swój dopiero otrzymać. W pięknych i pełnych wzruszenia słowach Mistrz rzekł, abym z jej pomocą zamurowywał szczeliny i rysy serca mego, by ataki pożądliwości nie miały mocy nade mną. Na końcu kapelusz i szpadę mi wręczono, mówiąc, iż broń ta jest symbolem, że na rycerza masona pasowany zostałem i ma być ona niewinnych i bezbronnych obroną. Czarny i błyszczący kapelusz ma być człowieka wolnego oznaką natomiast. Gdy zostałem już ubrany, brat Mistrz Obrządków na miejsce mnie odprowadził. Sekretarz widząc, że usiadłem był, rozpoczął wygłaszanie długaśnej mowy. Pouczył mnie o sposobie zapowiadania się przy wejściu do świątyni, o tym iż wolnomularzem św. Jana nazywać siebie powinienem, pokazano mi jak potwierdzić swoją przynależność przez odpowiedni uścisk dłoni, jakie słowo święte, które na „J” zaczyna się podać oraz jakie hasło wejścia do świątyni przekazywać winienem, a które do Tubal Kaina, syna twórcy sztuki wytapiania metali, nawiązywało. Dowiedziałem się, że dwa znaki będę musiał dawać – gardłowy i sercowy. Ten pierwszy był straszny, gdyż wyrażał, że mularz janowy pierwej gardło dałby sobie głowę obciąć niż tajemnice mularstwa wyjawić. Trzy uderzenia, które bracia tak często wykonywali oraz które w drzwi stale były pukane miały oznaczać zasady trzy: naturę, religię i siłę a w działaniu poznawanie zakonu, zrozumienie i obronę – wszystko ze zdrowym rozsądkiem winno być stosowane. Potem jeszcze ze znakiem aplauzu mnie zapoznano – jak klaskać, rękę trzymać i fartuszkami w odpowiedni sposób aprobatę swoją wachlować. Na koniec zapoznano mnie ze sposobem przekazywania świętego słowa „J”, pouczono mnie, kiedy wołanie „do mnie dzieci wdowy z Nephtali” stosować winienem. Wówczas loża zamknięta rytualnym sposobem została, my zaś udaliśmy się na agapę, gdzie zdrowie Wielkiego Mistrza Krajowego wznieśliśmy, jak i toast za nową lożę Fryderyka Wilhelma pod Kolumną wypiliśmy.”
Na tym kończy się zapis pamiętnika o inicjacji i w tym momencie też kończę mój list, gdyż jak przypuszczam materiału do przemyśleń ma Pan teraz sporo..
Pozdrawiam
Marcin Olbromski
——————–
Trzeci list Marcina Olbromskiego do prof. dr hab. Konstantego Jana Nepomucena Gwizdały z Instytutu Literatury Polskiej Akademii Mazowieckiej w Płocku.
Szanowny Panie Profesorze,
witam ponownie i zaraz podkreślam, że bogactwo listu i zadane pytania zupełnie mnie nie zaskoczyły. Przygotowałem się na to; zresztą nie boję się rozjaśniać pańskich wątpliwości, gdyż w swoim czasie dręczyły mnie podobne i dlatego postanowiłem znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie kwestie. To jednak tytułem wstępu, teraz przejdę do odpowiedzi na pańskie pytania.
Ma Pan zdecydowanie rację co do tego, że pamiętnikowy rytuał nie jest tożsamy z tym, który przedstawiony został w rozdziale pt. „Loża Ucznia”, a co więcej: dość znacząco się odeń różni. Pewne jest jedno: rytuał inicjacji, opisany w „Popiołach” przez Żeromskiego – jak wspomniałem – nie był tym obrządkiem, którego stosowały warsztaty wspomnianej Wielkiej Loży Krajowej, w tym warszawski „Złoty Lichtarz”. Tekst przysięgi, opis loży i ceremoniału pisarz zaczerpnął niemal dosłownie z pracy ks. Stanisława Załęskiego pt. „O masonii w Polsce na źródłach wyłącznie masońskich”. Ba, nawet określenie „Wielki Wschód” użył zamiast „Wielkiej Loży Krajowej”, choć jakimś cudem „Grosselandesmeister” się jednak uchował. To, co przedstawiał Stefan Żeromski, to był kropka w kropkę rytuał Wielkiego Wschodu Narodowego, a konkretnie loży „Świątynia Izys”, to zaś w czym wtajemniczany był mój krewniak, to był obrządek szwedzko-berliński, zwany też rytem Zinnendorfa – od nazwiska niemieckiego lekarza wojskowego, który otrzymał patent ze Szwecji w XVIII w. i opracował nieco zmodyfikowany wariant rytuału szwedzkiego, de facto obowiązujący z niewielkimi tylko zmianami do dziś.
Ten obrządek, bliski Ścisłej Obserwie, był wówczas fenomenem na ziemiach polskich: oparty był na chrześcijaństwie niedogmatycznym i motywach mistycznych. Pojawił się z chwilą, kiedy wojska pruskie wkroczyły do Warszawy. Liczni wojskowi, którzy już przedtem należeli do warsztatów staropruskich, powołali swoją placówkę na terenie stolicy. Była nią właśnie loża „Zum goldenen Leuchter”. Polaków afiliowano i inicjowano z początku bardzo niechętnie, jednakże z czasem polityka obediencji staropruskich stawała się coraz bardziej liberalna. Zezwolono na dopuszczanie adeptów polskich do członkostwa, przychylniej patrzono też na prace w języku polskim. Z tym że mój krewniak – jak wynika z dalszej części pamiętnika – nie zetknął się z tym osobiście, bo prędko przestał być aktywnym masonem. Wszystko to znał jedynie z opowieści ks. Gintułta – także wymienianego w jego pamiętniku, choć – o dziwo! – nigdy pod tym nazwiskiem, a właściwie pod żadnym nazwiskiem – tylko zawsze jako po prostu „Książę Jan”.
Wracając zaś do pańskich pytań. Poruszył Pan kwestię czerwonego domu w Warszawie przy ul. Mazowieckiej. Ten rokokowy pałacyk wdowy Oemenchowej, zwanej też Emkinią lub Niemkinią, zbudowany mniej więcej w połowie XVIII w., tak właściwie nazywanym był powszechnie „Czerwonym Dworem” i mieścił się na rogu ulic Mazowieckiej i (obecnie) Kredytowej pod nr hip. 1349. Stanowił własność niejakiego Szyca (Schitze’a), a następnie hrabiego Józefa Krasińskiego, który zresztą na tej samej ulicy posiadał już jeden pałacyk. Potem czerwony dom przejęła gmina ewangelicka, która ulokowała w nim przytułek dla ubogich, a później rozpoczęła tam działalność znana swego czasu drukarnia. Niestety dokładnie w 1853 r. tajemniczy dworek został rozebrany, a na jego miejscu stanął olbrzymi gmach Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego – aktualnie Muzeum Etnograficzne. W tymże zresztą Czerwonym Dworze, którego śladów na próżno dziś szukać, począwszy od 1797 r. urzędowały przez jakiś czas loże niemieckie. Dnia 19 lutego 1802 r. – na krótko przed inicjacją Rafała – odbyło się zebranie założycielskie nowej loży „Fryderyk Wilhlem pod Kolumną”. Stary Herr Schitze – jak w innym miejscu pisze Olbromski – tak bardzo żył ideami sztuki królewskiej, że z entuzjazmem udostępniał swoje pomieszczenia dla wszelakich prac lożowych. Cieszył się on sam i inni bracia, kiedy 2 kwietnia tego samego roku nowy warsztat otrzymał specjalne zezwolenie od Wielkiej Loży Krajowej. Jednak radość nie trwała zbyt długo, bo jej pierwszy szef – Jan Samuel Brodowski – przyniósł loży więcej szkody niż pożytku, gdyż coraz bardziej popadał w alkoholizm i nie był w stanie należycie nią kierować, a co to dopiero mówić o poszerzaniu szeregów. Stąd też „Kolumna” nigdy nie dorównała prężnością „Lichtarzowi”, a ten ostatni miał nawet wielką zasługę dla polskiego ruchu symbolicznej kielni.
Czerwony Dwór (z lewej) na rogu ul. Mazowieckiej i Kościół Ewangelicki Świętej Trójcy (z prawej) na obenym pl. Małachowskiego w Warszawie:
Wielokrotnie wymieniany w pamiętniku Rafała Książę Jan wspominał mu nazwisko wolnomularza Piotra Reych, biegle władającego językiem niemieckim. To on na przełomie 1803/04 r. miał zawrzeć znajomość z szefem Złotego Lichtarza, Krzysztofem Chlebowskim, o którym jeszcze coś niecoś napiszę, i odwiedzić „Zum goldenen Leuchter” wraz z innymi polskimi braćmi. Po namiętnych rozmowach uznali najwyraźniej, że różnice obrzędowe między systemem polskiego Wielkiego Wschodu, którego Żeromski błędnie wziął za prawdziwy rytuał „Złotego Lichtarza”, a rytem szwedzko-berlińskim Zinnendorfa, oryginalnym obrządkiem tej loży, opisanym zresztą przez Rafała, są tak nieznaczne, że – jak jeden z nich dosłownie się wyraził – „na tych małych odmianach, nic obrządku i istoty rzeczy nie zmieniających, wcale nie tracimy, są bowiem dobre i do ducha masońskiego stosowne.” W krótki czas potem część zebrań lożowych odbywano już w języku polskim: otwarcie i zamknięcie następowało w dwóch językach, a podczas inicjacji czytano nawet polskie teksty. Dzięki zabiegom Reicha i s-ki udało się przekonać sceptyczną z początku centralę berlińską do wydania zgody na założenie samodzielnej polskiej loży. Wówczas 25 maja 1805 r. erygowana została loża „Świątynia Mądrości”, kontynuatorka „Świątyni Izys”, a sam Meister von Chlebowski dokonał jej otwarcia 30 września tego roku. Z początku liczyła 46 członków, jej przewodniczącym obrano Piotra Reycha. Grono stale powiększało się, loży udało pozyskać nawet przeora zakonu karmelitów, Sebastiana Łubę. Żeby było śmieszniej, Panie Profesorze, Wielka Loża Krajowa nie zgodziła się na pierwotnie postulowaną nazwę: „Świątynia Izys”, bo nosiło jednoznacznie pogańską proweniencję. Tak się zastanawiam, co najbardziej znany polski anty-mason by na to powiedział. Równie dziwne jest to, że pomimo, iż liczba członków rytu szwedzkiego w Warszawie przekroczyła w 1806 r. 200 osób, to nic nie wskazuje na to, że powołane zostały tam komórki wyższych stopni – loże św. Andrzeja i Kapituły. Ale właściwie nie o tym miałem pisać, to tylko tytułem ciekawostki.
Generał-major* de With, którego wymienił Pan na samym początku, to bez wątpienia postać historyczna (ur. 1755, zm. 1808), choć jego prawdziwe nazwisko brzmiało w rzeczywistości nieco inaczej. Pisarz zaczerpnął je z drukowanego spisu członków „Złotego Lichtarza” z 1805 r., który znajdował się niegdyś w bibliotece Ordynacji Zamoyskich, a obecnie dostępny jest w zbiorze rękopisów Biblioteki Narodowej. Ważne jest jednak to, iż Żeromski pomylił się i „Krzysztof With. v. Chlebowski” rozszyfrował jako podwójne nazwisko, a formę „von” zamienił na bardziej francuskie, acz równie szlachecko brzmiące „de”, w ten sposób kasując drugi człon, a pozostawiając samo ‘With’. W rzeczywistości jednak ‘With.’ było błędnie wydrukowanym skrótem od imienia Wilhelm. Również z tego co wiem nie zawsze w spisach pojawiały się wszystkie nazwiska braci, więc trudno wyrokować, poza tym w 1805 r. Rafał nie był już aktywnym członkiem warsztatu. Sam Christoph Wilhelm v. Chlebowski, herbu Poraj pochodził z wielkopolskiej rodziny kalwińskiej (kalwinami zresztą było wielu masonów z lóż niemieckich w Warszawie), jego ojciec był w pruskiej służbie wojskowej, a on sam wychowankiem berlińskiego korpusu kadetów. Mimo polskich korzeni był silnie związany z kulturą niemiecką, ale swój język ojczysty znał. Przyłączył się do loży pod koniec XIX w., będąc generał-majorem pułkownikiem. W 1801 r. zastąpił niejakiego Georga Bandemera na stanowisku przewodniczącego „Złotego Lichtarza”; w tym czasie był doradcą gubernatora Warszawy Balthasara Ludwiga von Wendessmana. Miał opinię jednego z najlepszych znawców problemów społeczno-politycznych ziem polskich, postrzegano go jako „kochającego i szanującego Polaków”. Był on też wybitnym działaczem Warszawskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk i mężem Joanny z Tepperów, córki Piotra Karola Teppera – jednego z największych bankierów warszawskich.
Tu zaraz dochodzimy do kolejnego pańskiego zapytania, a mianowicie skąd się wzięło zagadkowe imię „Joanna” w opisanym w pamiętniku rytuale inicjacyjnym. Odpowiedź jest prosta: to właśnie „popiołowa” Helena de With. Rafał wspominał ją w pamiętniku z wielkim sentymentem jako piękną, wrażliwą i bardzo delikatną kobietę. Warto przy okazji dopowiedzieć, że była ona też nieco rozrzutna, zresztą jak reszta jej rozmiłowanej w przepychu rodziny, która nota bene miała bardzo dobre kontakty z królem Stasiem. Ciekawostką jest fakt, że Joanna miała… szkockie korzenie, ponieważ jej dziadek Piotr Fergusson Tepper, podobnie jak jego ojczym – Piotr Tepper, pochodził ze Szkocji. Nawiasem mówiąc ten ostatni założył na początku XVIII w. w Polsce skromny kantor bankowy, a z czasem stał się najbogatszym polskim bankierem, lecz mimo to – w przeciwieństwie do wspomnianego Fergussona i jego potomstwa – cechowała go skromność i oszczędność.** Z kolei córka Piotra Fergussona Teppera, Henryka Elżbieta, wyszła za mąż za bankiera Augusta Wilhelma Arndta, który wybudował dla siebie w drugiej połowie XVIII w. równie wspaniały mini-pałacyk na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej, na miejscu którego później, w poł. XIX w., stanął okazały pałac Leopolda Kronenberga (zburzony w czasie wojny) i gdzie obecnie piętrzy się hotel Victoria. A żeby było ciekawiej na przeciw niego od strony placu Małachowskiego stanie słynna galeria „Zachęta”, w której endecki fanatyk, Eligiusz Niewiadomoski, zastrzeli później prezydenta-masona Gabriela Narutowicza.
Pozostawiwszy jednak na boku zawiłości historyczno-architektoniczno-genealogiczne, pozwolę sobie powrócić do pytania o śmierć Heleny de With w otchłani przepaści. Trzeba powiedzieć wprost, że napad zbójów i próba gwałtu była niczym innym jak płodem fantazji Żeromskiego. Helena vel Joanna Eleonora Trepper-Chlebowska, żyła długo i szczęśliwie. W 1804 r. kiedy Olbromski rzekomo wyszedł po rocznym pobycie w więzieniu, do którego trafił podejrzany o kradzież, Joanna miała się dobrze przy boku swego męża. Romans z Rafałem był, bo był – piękny choć krótki, i zakończył się w obawie przed wykryciem go przez Chlebowskiego, który powoli zaczynał już coś węszyć. Stary rogacz – no może nie aż tak stary, bo miał trochę ponad 45 lat – z pewnością nie darowałby tego swemu bratu z loży. A tak to przynajmniej małżeństwo „de With” doczekało się potomstwa. Z drugiej strony jednak i sam Chlebowski święty nie był, bo też miał swego czasu kochankę – niejaką Bucholtzową, której zresztą podarował część dóbr (Komorów) otrzymanych w nagrodę za swe zasługi, a po części za podchlebienie się Prezydentowi Prus. Prezent ten zrobił jednak raczej z rozsądku niż z miłości do kochanki, bowiem bał się, iż wyjawi ona, że dopuścił się nadużyć przy wycenie otrzymanych dóbr. Tu warto zaraz dodać, iż Rafał w dalszej części swego pamiętnika nawet wspomina potwierdzony w źródłach historycznych fakt, że w 1806 r. Chlebowscy wykupili pokaźny majątek w Czersku, zwany Karczewszczyzną, którą szybko przemianowano na Chlebowszczyznę. Generał-major w testamencie uczynił swoją małżonkę jedyną spadkobierczynią, a ta w 10 lat po kupnie już jako wdowa zdecydowała się na sprzedaż majątku czerskiego. W tym czasie zresztą tam nie mieszkała, tylko przebywała u swojego… zięcia Józefa Szymanowskiego.*** Tak, tak… w momencie romansu z Olbromskim u początków XIX w. Helena vel Joanna miała już kilkuletnią córeczkę i nie była aż tak bardzo młodziutka, jak ją to Żeromski i Wajda przedstawili.
Mógłbym zresztą jeszcze sporo o tym romansie pisać, ale może o szczegółach tego związku napomknę Panu więcej w innym liście. Co się zaś tyczy rzekomej inicjacji Heleny, do której miało dojść w lipcu 1802 lub 1803 r., to jest to kompletne nieporozumienie. Tak samo jak cały rozdział „Loża profanki”. Nic takiego jak loże kobiece w ogóle nie istniało w tamtych czasach w stolicy. Placówki adopcyjne zakończyły działalność wraz z trzecim rozbiorem Polski, a odrodziły się dopiero w czasach Księstwa Warszawskiego. W przeciwieństwie do polskiego, francuskiego czy holenderskiego Wielkiego Wschodu, wolnomularstwo rytu szwedzkiego – w Niemczech znane pod postacią Wielkiej Loży Krajowej – było bardzo konserwatywne i trzymało z dala kobiety od wszelkich prac obrzędowych. Nie oznacza to jednak, że paniom wstęp był całkowicie wzbroniony – Siostry, bo tak nazywano małżonki braci lożowych oraz ich córki, tworzyły coś w rodzaju loży sióstr (Schwesternloge), która spotykała się na przekąsce po pracach lożowych mężów-braci. Co prawda w zapiskach dziennika Ludwika Zachariasza Wernera występują pewne aluzje, mogące sugerować, iż niewiasty brały jednak udział w pracach „Złotego Lichtarza”, niemniej nie jest to do końca takie jasne, a biorąc pod uwagę zasady oraz restrykcje jakie mogły spotkać te warsztaty – mało prawdopodobne. Stąd też opowiastki te, jak i filmową scenę, kiedy podczas inicjacji Olbromskiego obecne są kobiety – wszystko to można raczej włożyć pomiędzy bajki. Zresztą chyba i sam Melchior Wańkowicz napisał, że Wajda dosłownie „zawajdał” swoją filmową interpretację powieści Żeromskiego.
L. Z. Werner (1768-1823):
Skoro jednak o Wernerze**** była mowa, to podkreślić trzeba, iż wywarł on na moim praprzodku wielkie wrażenie. Prawnik, typowy przedstawiciel młodych, buntowniczych intelektualistów pruskich, miał bardzo charyzmatyczną osobowość o nastawieniu na wskroś idealistycznym. W 1792 r. przyjęto go do wolnomularstwa w Prusach Książęcych. Mimo niemieckich korzeni bardzo identyfikował się ze społeczeństwem polskim, a nawet znał troszkę nasz język ojczysty. Pisywał też swego czasu też entuzjastyczne wiersze na cześć Powstania Kościuszkowskiego. Niemniej kontakty z polską młodzieżą Warszawy – często prowadzącą hulaszczy tryb życia – bardzo go rozczarowały. W tymże czasie, pod koniec lat 90-tych XVIII w., przystąpił do loży „Zum goldenen Leuchter”, gdzie nadano mu stopień mistrza. Do 1805 r. piastował w niej godność Mówcy aż przeniósł się na jakiś czas do Berlina, a następnie do Wiednia, gdzie pod wpływem pewnego redemptorysty został katolickim księdzem. Rafał Olbromski bardzo ciepło wspomina w swym pamiętniku rozmowy z nim, tak samo jak z Johannem Jacobem Mniochem, którego Werner nazwał „świętym artystą”. To zresztą pod jego wpływem młody prawnik zaczął wygłaszać w lożach mowy na temat podjęcia przez wolnomularstwo zadania wychowania ludzkości, w stylu zresztą bardzo zbliżonym do poglądów Rousseau czy Lessinga. Fryderyk Ludwik Zachariasz propagował też neohumanizm osiemnastowieczny, połączony z elementami mistycyzmu, aczkolwiek decydowanie negatywnie odnosił się do postawy konserwatywnego skrzydła masonerii, które skłonne było przypisywać zbyt dużą wagę sekretom sztuki królewskiej i przekazywaniu ich adeptom. Niczym Ignacy Aureliusz Fessler, sztandarowa postać innej pruskiej obediencji masońskiej zwanej Royal York, nazywał to „kramikarskim handlem tajemnicami”. Wystąpienia Wernera i Mniocha, których Olbromski, tak słuchać uwielbiał, pełne były wzniosłych i szlachetnych sformułowań, nieraz wyraźnie postępowych, choć wyrażanych na sposób abstrakcyjny. Ciekawe, że sam Werner prywatnie bardzo krytycznie oceniał aktualny stan wolnomularstwa znany mu z placówek staropruskich. Wprost stwierdzał, iż „w lożach jest ciemniej i jest jeszcze, co wymowniejsze, zimniej niż w pozostałym świecie”. Jednocześnie marzył mu się taki rozwój i poprawa masonerii, że kiedy osiągnie ona swój szczyt, to będzie możliwa jej likwidacja, albowiem – jak mawiał – „firmament będzie naszą świątynią i wszyscy ludzie swoimi braćmi cechowymi”. Wypisz wymaluj pomysły Lessinga i Herdera. Loża jednak nie działała w tym kierunku, jak również nie była aktywna w sferze życia publicznego. Pomimo wyraźnych akcentów społeczno-politycznych wszystko to pozostało w sferze marzycielstwa, a jedyną konkretną formą działalności zewnętrznej „Złotego Lichtarza” była właściwie pomoc materialna zubożałym, sędziwym adeptom sztuki królewskiej. Działo się tak po części dlatego, iż adepci lożowi raczej przybierali w praktyce raczej postawę antyrewolucyjną i zachowawczą. Pomimo że warsztat ten nie przyjmował niechrześcijan, to wypłacał zasiłek pewnemu żydowskiemu „godnemu bratu” jak go w loży nazywano. Choć aktywność zewnętrzna braci ograniczała się do środowiska urzędniczo-pruskiego, to jednak niektórzy z nich utrzymywali stosunki z polskimi sferami oświeceniowymi. W 1805 r. założono nawet polsko-niemieckie Towarzystwo Muzyczne, a wśród jego członków założycieli znalazła się grupa członków „Złotego Lichtarza” oraz wspomnianej przeze mnie „Świątyni Mądrości”, a także sama Helena vel Joanna Tepper-Chlebowska, żona szefa loży, która w statucie została wymieniona jako „Frau Generalin von Chlebowski”.
A jak było z życiem wewnętrznym loży? Pomimo iż ze względu na stosowany obrządek miała ona wyraźnie mistyczno-chrześcijański profil, to jednak warsztat nie ulegał jej do końca. Jego działania kierowały się wyraźnie ku nowoczesnym prądom intelektualnym, w loży również wiele uwagi poświęcano dla działalności oświatowo-oświeceniowej. Nawet założono bibliotekę w budynku lożowym, z której korzystać mogli zarówno adepci jak i ich rodziny. Rafał uwielbiał czytać książki o filozofii i estetyce – te przeważały w księgozbiorze, a – co ciekawe – mało było pozycji stricte masońskich. Sam zresztą przewodniczący Chlebowski, jako wielki zwolennik Oświecenia założył w Warszawie niegdyś oddzielną bibliotekę dla garnizonu wojskowego. Należałoby zaraz dodać, że wojskowi stanowiły spory odsetek członków loży – nawet Polaków można było wśród nich napotkać, że wymienię chociażby por. Karola Dobrzykowskiego, kapt. Karola Schwensizkiego, Bonawenturę Wilhelma Kentrzyńskiego i wielu innych. Cała ta sielanka intelektualna nie trwała jednak długo, bowiem już w 1806 r. jesienią dał się we znaki duch wojen napoleońskich. Po klęsce wojsk pruskich niemieccy adepci obydwu lóż pruskich, zwłaszcza wyżsi wojskowi, opuścili Warszawę. Krótko po tym loże zamarły… Wraz z przypływem oddziałów francuskich, nowy duch i idee wkroczyły do odradzających się dawnych warsztatów Wielkiego Wschodu Narodowego. Dawna loża „Złotego Lichtarza” przekształciła się potem w „Przedsionek Stałości” (Halle der Bestaendigkeit), zaś kompozytor Józef Elsner został jej przewodniczącym.
Ufff… znowu się rozpisałem i chyba czas kończyć. Myślę, że taki komentarz będzie dla Pana wystarczający. Jeśli ma Pan więcej pytań w tej sprawie, to proszę śmiało do mnie pisać. Nawet zaczęła podobać mi się ta konwersacja.
Pozdrawiam. Marcin Olbromski
——————
Czwarty list Marcina Olbromskiego do prof. dr hab. Konstantego Jana Nepomucena Gwizdały z Instytutu Literatury Polskiej Akademii Mazowieckiej w Płocku.
Witam ponownie!
Panie Profesorze, pyta się Pan skąd to wszystko wiem i czy pamiętnik zawiera aż tak szczegółowy opis wydarzeń historycznych? Otóż nie, a raczej nie do końca, bowiem odpowiadając Panu korzystam często także z innych cennych źródeł: m.in. książki Augusta Grodzickiego pt. „Źródła historyczne Popiołów Żeromskiego” (Kraków 1935), pracy Ludwika Hassa pt. „Sekta farmazonii warszawskiej” (Warszawa 1980), a zwłaszcza rozdziału V – „Epizod polsko-pruski”, a także z Polskiego Słownika Biograficznego.***** Jednakże co ciekawe, informacje podane przez tych badaczy pozostają w zgodzie z wieloma – mniej lub bardziej wyraźnymi – relacjami bądź aluzjami obecnymi w pamiętniku i wątek Zachariasza Wernera nie jest tu bynajmniej wyjątkiem. Dla przykładu bardzo wiele z tego, co pisał prof. Hass na temat powołania kolejnych lóż, Rafał miał sposobność dowiedzieć się od księcia Jana, zwanego w „Popiołach” Gintułtem. W książce też jest o tym mowa, w rozdziale, kiedy Rafał przypadkiem trafia do domu księcia. Książę opowiedział mu sporo o tym, co się działo w czasie, kiedy Rafał tułał się z miejsca na miejsce; nie ominął rzecz jasna i spraw loży dotyczących. Tą rozmowę z kwietnia 1809 r. Rafał opisuje w swoim pamiętniku, nieraz nawet w szczegółach! Wspomina także śmierć księcia, rannego wcześniej w bitwie pod Sandomierzem i ten słynny okrzyk: „Do mnie dzieci Wdowy!”.
Dowiadujemy się jednak z pamiętnika odmiennej nieco historii od tej, którą Żeromski przedstawił w „Popiołach”. Mianowicie Meister de With vel Chlebowski wcale nie zginął, lecz zmarł śmiercią naturalną w 1808 r., co potwierdzają źródła historyczne. Wszystko wskazuje na to, że de With miał już dość życia. Niegdyś ten były adiutant króla Fryderyka Wilhelma II, walcząc po stronie Prusaków, przeszedł wszystkie stopnie od chorążego do generała-majora, to później jednak, w trakcie wojny z Napoleonem, zupełnie nie spisywał się jako dowódca. Mimo że mianowano go delegatem do głównej kwatery rosyjskiej, to nie cieszył się poważaniem w rosyjskim wojsku, któremu a’propos, na mocy układu podpisanego w Grodnie, zezwolił na przemarsz przez pruskie terytoria. Generalnie miał raczej opinię nieporadnego i niezdecydowanego: pantoflarza, który stale ulegał swojej żonie i córce. W takim stanie też zakończył swój żywot.
Teraz może przejdę do zainteresowań masonów i pamiętnego rozdziału pt. „Gnosis”. Żeromski z pewnością napisał ten rozdział pod wpływem tego, co wyczytał u ks. Załęskiego, a mianowicie, że masoni w Europie zwłaszcza, przechodzili dość długi okres fascynacji koncepcjami gnostyków i starożytnych misteriów, nie zaniedbując przy tym zamiłowania do działalności naukowo-oświeceniowej. Rafał też wspomina, że wolnomularze, z którymi się zetknął, często zwolennicy Oświecenia i rozwoju nauki, nie stronili bynajmniej od spraw nieznanych i rzeczy tajemnych, a mimo głębokiego oddania dla mistyki chrześcijańskiej, fascynowała ich również ezoteryka pogańska, choć nic nie wskazuje na to, żeby wychodzili poza teorię. Z tego, co wiem, to na przełomie XVIII/XIX w. wolnomularstwo otrząsało się już z szału ezoteryzmu, ale sporo tego jeszcze jakoś przetrwało, zwłaszcza w tak mistycznie nastawionych zakonach masońskich jak ryt szwedzki. Wie Pan, jest w tym coś, kiedy wspomina się o niezwykłej duchowości staropruskich braci lożowych. Rafał także podkreślał głębokie uduchowienie księcia Jana i generała Chlebowskiego. Jan Gintułt umierając w wyniku ran, które otrzymał 30 czerwca 1809 r., szeptał słowa z motywem róży i krzyża, co skwapliwie opisał Żeromski i – o dziwo! – jest to zgodne z tym, co można przeczytać w pamiętniku Olbromskiego.
Chciałbym zaraz podkreślić, że nie jestem wolnomularzem, ale nie omieszkałem, poszukując śladów mojego przodka, udać się do źródła czyli do masonów rytu szwedzkiego w Niemczech. Też słyszałem o tych niezwykłych rzeczach, które się o nich i o reszcie staroprusaków opowiada, ale trudno jest mi to wszystko weryfikować jednoznacznie na tak lub nie. Adepci tego odłamu masonerii, z którymi się zetknąłem w Niemczech, posiadali w każdym razie wiele z tych cech, które Rafał przypisywał w pamiętniku „majorowi de With” czy ks. „Gintułtowi”: niezwykłe uduchowienie, niesamowicie rozwinięta intuicja, zdolność wręcz panteistycznego przeżywania przyrody, a przy tym niesamowicie trzeźwy do bólu stosunek do świata i łączenie ideałów oświecenia z ezoteryką i mistycyzmem oraz silne oparcie na religii chrześcijańskiej.
Jednakże nie wydaje mi się, żeby w lożach trenowano jakieś dziwaczne praktyki okultystyczne. Zgadzam się z Panem, że to są najprawdopodobniej fantazje ludowych bajarzy. Zresztą Rafał nic nie wspominał, żeby podczas prac warsztatu coś takiego praktykowano, aczkolwiek w pamiętniku są krótkie relacje, iż ceremoniały odbywały się w niezwykłym spokoju i skupieniu, w ciszy wielkiej kontemplacji, co pozwalało na głębokie odprężenie. Wszystko związane z rytuałem wykonywano bardzo skrupulatnie, teksty stanowiły jednak mały ułamek życia lożowego. Bardzo dużo uwagi poświęcano symbolice na specjalnych spotkaniach, zaś podczas prac obrzędowych niebagatelną rolę odgrywała zabawa w rycerzy: nieustanny ruch w loży, zaś odpowiednie ułożenie miecza miało symbolizować wykształcenie danej cnoty. Nie wiem, być może coś więcej zaczynało dziać się od 3 stopnia, ale nie sądzę, żeby tak było. Ta organizacja była i jest co prawda elitarna, lecz chyba jednak zbyt duża i za bardzo rozpowszechniona, żeby pozwolić sobie na coś takiego. Bardziej prawdopodobne jest to, że członkowie tych lóż traktowali rytuał wyłącznie jako punkt wyjścia do własnych praktyk „medytacyjnych”. W obrządku szwedzkim, z tego co zdążyłem się dowiedzieć, bardzo wiele spraw toczy się poza rytuałem, a nie wszyscy mówią za dużo o tajemnicach swoich warsztatów i często dopiero większa ilość piwa potrafi braciom rozwiązać języki.
Wie Pan, tak na marginesie warto dodać taką ciekawostkę, że w rycie szwedzkim jest zmienna interpretacja legendy o Hiramie: w stopniu 3 (Mistrz św. Jana) występuje on jako Adoniram, a jego historię kontynuuje rytuał 4/5 stopnia (Uczeń i Czeladnik św. Andrzeja). W 7 stopniu (Kawaler Zachodu) możemy się dowiedzieć, że legenda adoniramowa opowiada symbolicznie o losach mistrza templariuszy – Jakuba de Molay, a w 9 stopniu (Powiernik św. Jana) przekazuje się adeptom, że tak naprawdę opowieść ta stanowi alegorię męki i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Należy podkreślić, iż wielu zarzucało Stefanowi Żeromskiemu pomieszanie rytuału 1 stopnia z ceremoniałem 3 stopnia, m.in. ze względu na obecność Gwiazdy Płomienistej w rytuale inicjacji. Niemniej sądy te okazały się być pochopne, bo okazało się, iż w rycie szwedzkim gwiazda ta obecna jest już w pierwszym stopniu, tak jak w obrządku ucznia systemu Wielkiego Wschodu Narodowego, co jest pewnym ewenementem. Wajda dorzucił w swoim filmie jeszcze maksymę „Do mnie Dzieci Wdowy!”, którą a’propos zerżnął z książki Załęskiego. Ale też, jak się okazuje, błędu nie popełnił, albowiem w oryginalnym obrzędzie szwedzko-berlińskim „Złotego Lichtarza” występowała ona także, tyle że pod nieco dłuższą nazwą: „Do mnie Dzieci Wdowy z Naphtali!”.
Kończąc ten obrzędowy wywód chciałbym jeszcze wrócić do Pana tezy, iż Żeromski gdyby chciał, to zdobyłby prawdziwy rytuał np. od Rafała Radziwiłłowicza. Nic z tego! – po pierwsze w roku powstania „Popiołów” Radziwiłłowicz nie był jeszcze masonem, a nawet nieco później nikt z czołowych polskich wolnomularzy tamtego okresu nie miał dostępu do materiałów warsztatów staropruskich, zaś nawet później polska obediencja w czasach II RP pracowała w zupełnie innym obrządku – szkockim dawnym i uznanym. Kto wie, czy jakby się bardzo w Toruniu postarali, to być może loża „Pod Ulem” – pomimo braku uznania ze strony Wielkiej Loży Narodowej Polski – udostępniła by coś więcej ze swoich tekstów obrzędowych. Ale to mało prawdopodobne, poza tym dla „Popiołów” nie miałoby już żadnego znaczenia, zwłaszcza że od dawna były już w obiegu. Zresztą chyba nawet sam Andrzej Strug miał pierwsze spotkanie z masonami staropruskimi z Toruniu w czasie dużo późniejszym, lecz i tak nic nie wskórał, jeśli chodzi o próby przyłączenia lóż niemieckich do wolnomularstwa polskiego.
Na ostatnie pańskie zapytanie trudno mi jest odpowiedzieć. Nie wydaje mi się jednak, żeby Stefan Żeromski był nawet przez jakiś czas w posiadaniu pamiętnika. Od mojego pradziadka zasłyszałem tylko taką historię, że pisarz ten znał pewne jego fragmenty od kogoś z naszej rodziny, a na ich podstawie stworzył swoją wersję losów Rafała Olbromskiego, wiele dopisując i zmieniając. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie fakt, iż Żeromski nie wspomina nic o tym w swoim własnym pamiętniku, ani też w listach do znajomych i przyjaciół. Jak więc było naprawdę? – nie wiem i wątpię, żebyśmy się kiedykolwiek dowiedzieli…
To tyle na dziś i wszystko, jeśli idzie o wątek wolnomularski. W kolejnych listach przejdę już do innych epizodów z życia mojego krewnego, równie ciekawych jak ten.
Pozdrawiam serdecznie
Marcin Olbromski
CIĄGU DALSZEGO NIE BĘDZIE…;)
_____________
* W hierarchii stopni generalskich w większości przypadków mamy do czynienia z czterema tytułami (insygnia w postaci wężyka generalskiego i gwiazdek – od jednej do czterech): Generał Brygady (Brygadier), Generał Dywizji (Generał-Major), Generał Broni (Generał-Porucznik/Lejtnant) oraz Generał (bez dodatkowego tytułu, choć w Polsce istniał jakiś czas pod nazwą Generała Armii). Stopniem wyższym od wymienionych jest zwykle Marszałek (w większości krajów to najwyższy stopień, jaki można otrzymać, choć w okresie pokoju nie jest raczej nadawany), a zupełnie najwyższym w skali światowej jest stopień Generalissimusa (dziś praktycznie niemal nigdzie nie stosowany). W przypadku Stanów Zjednoczonych Ameryki tytuły Marszałka czy Generalissimusa nie występują, za to istnieją ich – nieużywane aktualnie – odpowiedniki w postaci pięciogwiazdkowego Generała Armii (General of the Army) oraz sześciogwiazdkowego Generała Sił Zbrojnych (Generał of the Armies). Więcej informacji na temat hierarchii poszczególnych stopni generalskich oraz ich historii można znaleźć w następujących artykułach zamieszczonych na polskiej Wikipedii: „Generał”, „Marszałek Polski”, „Generalissimus” i „General of the Armies”.
** Barbara Buczek-Płachtowa, „Właściciele dóbr Miłosna (cz. 4) Karl Schultz”, EKO-U nas Nr 20 (30), maj-lipiec 2003.
*** E. & W. Bagieńscy, „Czersk cz.5 – Szlachta w mieście”, miesięcznik „Co i jak” (nr 66) 5/2004.
**** Otto Weiß, „WERNER, Friedrich Ludwig Zacharias”, w: „Biographisch-Bibliographisches KIRCHENLEXICON”.
***** Chlebowski Krzysztof Wilhlem, hasło w: „Polski Słownik Biograficzny” t. III, Kraków 1937, s. 294-295.
Autor: Karol Wojciechowski
18.06.2009.