Legenda Europy Piotra Kuncewicza

.

legendaeuropy
“Legenda Europy” Piotra Kuncewicza została po raz pierwszy przedstawiona w Klubie Księgarza na Starym Mieście w Warszawie 27 listopada 2005. Sala była nabita po brzegi wiernymi czytelnikami mistrza Piotra, ale tym bardziej zadziwiał brak przedstawicieli stacji telewizyjnych i innych mediów. Ich nieobecność jest hańbą dla współczesnych dyktatorów kultury w naszym kraju. Wielki, niezaprzeczalnie polski, pisarz przedstawia kolejne dzieło otwierające drzwi do zrozumienia naszego miejsca w świecie ludzkich wartości, a opiniotwórcze media usiłują to zignorować.

Niezbyt udany był również sposób prezentacji książki. Wprowadzający w temat wieczoru nie skąpi słów pochwały, ale z tego, co mówi wynika, że nie zdążył przeczytać Legendy. Kokieteria miary dość wątpliwej. Potem profesor ekspert, chyląc czoła przed literacką licencją słowa wymykającą się naukowemu poznaniu, zanudza obecnych wywodami natury ekonomicznej i twierdzi, że jest w stanie wytknąć twórcy dzieła setkę nieścisłości historycznych. Aż się prosi, aby w tym miejscu przywołać Norwida, który pisał, że posługiwanie się wyłącznie naukowym punktem widzenia jest inexactes (słuszne połowicznie.) Bo przecież i historia jako nauka, dobrze jeżeli nie zafałszowana celowo dla potrzeb władcy, grupy długofalowych interesów, czy układana wedle obowiązującego systemu wartości – nie stwierdza całej prawdy. Już bardziej sztuka: lekko otwarte usta Boga – jest w stanie do rzeczy sedna dojść – jeżeli uczciwa i nie podporządkowująca się modzie. Kuncewicz pisał niegdyś, że ludzie są głusi (a bogowie niemi), ale sam jest z tej reguły wyjątkiem.

Przemyślnie wykreowaną atmosferę prezentacji rozwiewa wreszcie autor i – z niezamierzoną chyba ironią – stwierdza, że tak naprawdę sam nie wie, co właściwie napisał. Objawiony w ten sposób dystans do własnego dzieła nie pozostawia wiele możliwości do zaprezentowania poglądu, który zamieniłby spotkanie w starcie przeciwstawnych opinii. Padło jednak tyle wielkich słów, poprzeczkę dyskusji wywindowano formalnie dość wysoko. Nie ważyłbym się w tej sytuacji zabrać głosu w ogóle, gdyby nie to, że z własnej woli oraz z przyzwolenia Piotra Kuncewicza jestem przecież jego biografem i skwapliwie dopisuję nowe teksty do opowieści o nim.

Poza tym uważam, że fundamentalne problemy Europy są raczej polem bitwy niż obszarem spokoju. Tak jak i samo życie. To ostatnie bywa wprawdzie i jednym i drugim, czemu jakby odbiera nieco sensu całkiem banalna konsekwencja w postaci nieuchronnego końca każdego ludzkiego istnienia. Jednakże daną nam czasoprzestrzeń tylko nieliczni wypełniają po brzegi.

Przy tym wszystkim nie sposób nie zauważyć, iż życie autora „Legendy Europy”, jednego z ostatnich wielkich pisarzy okresu przełomu – podczas którego niedostrzegalnie dla jednego pokolenia następuje remanent cywilizacyjnych wartości – przebiega między czasem spokoju a czasem walki niezwykle harmonijnie. Tak jak kontynuacja myśli zawartych w jego twórczości.

Niegdyś w swych pracach wyrażał: “niepewną siebie ani czegokolwiek uczuciowość w rzeczywistości, w której analizując słowa czy wypadki nie docieramy do niczego ostatecznego i pewnego.” Pisał, że „w jednoczącej się ludzkości, która, miejmy nadzieję, będzie cała wybrana a nie tylko jej poszczególne narody, każdy z nich stanie się jednocześnie jej mniejszością ganioną i chwaloną za swą odrębność – o ile potrafi ją zachować. Ludzkość będzie też plemieniem świadomych wygnańców z raju ignorancji, co będzie oznaczało wymóg nieustannego nowatorstwa, odkrywczości, lepszego rozumienia kondycji człowieczej – a zarazem wierność historii, przywiązanie do dobra, wdzięczność dla minionych pokoleń i wszelkich duchów pomocniczych.” W swej ostatniej książce zaś konkluduje iż „Europa będzie taka, jaka się w sercach naszych pomieści” i wzywa do „wzbudzenia nowego rodzaju patriotyzmu, który bez odrzucenia czegokolwiek z tradycji narodowych pozwoli zjednoczyć kontynent siłą ducha.”

Legenda, której staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami, była zanim Piotr Kuncewicz odkrył ją dla nas. Jest legendą naszą. Autor wiedzie czytelnika przez czas i przestrzeń Europy, wzdłuż wielkich rzek, przez pasma wysokich gór, wśród awantur, które nią wstrząsały, pokazując nam klejnoty kultury. Spotykamy tych, bez których obecności pozostałaby jedynie wiedza o jakimś ludzie, który przedłużał swój gatunek i nic więcej.

Tak jak i oni – Piotr Kuncewicz zmaga się ze skończonością ludzkiego życia. Z przyrodzonymi nam wszystkim granicami, zakreślonymi przez jakąś siłę (przez Boga czy jakieś – quantum energii). Te granice mocą swojego talentu poszerza i przekracza za każdym razem, bez specjalnego wysiłku, być może, ale jest to jednak walka.

A na jej polu jest niby strateg, który najpierw zdobywał doświadczenia prostego żołnierza, a teraz pojmuje całą owej bitwy procedurę, jej przyczyny i cele. Widzi pole walki z mapą w ręku, z lotu ptaka. Otrzymuje z szarych komórek meldunki z każdego odcinka, a decyzje, jakie podejmuje, wiodą do sukcesu, który jest także wygraną armii.

Grubo przedtem, zanim powstała koncepcja „Legendy Europy”, sam wędrował pieszo przez Prowansję i inne krainy, a odkąd zagraniczne podróże stały się dla nas możliwe i łatwe, pożera przestrzeń Europy niczym kulturalny koczownik. Ale przy tym wszystkim, Piotr Kuncewicz jest mistrzem spokoju. Jest nim przepełniony i przekazuje go na podobnej zasadzie, jak cudotwórcy przekazują innym energię.

Kiedy sporządzałem o nim pierwszy szkic do książki „Bagaż duszy”, był schorowany, po ciężkich przejściach zdrowotnych, z nieodłącznym papierosem w ręku. Jego spokój wydał mi się nieuzasadniony. Tknięty intuicją spytałem, czy skoro pisze o wartościach z najwyższej półki systemu, to nie chciałby zająć się rozmową ze Stwórcą, takim jakim go sobie wyobraża? Odparł, że te myśli nawiedzały go przez całe życie. I że kiedyś je spożytkuje.

Czeka nas zatem co najmniej jeszcze jedno wielkie dzieło Mistrza. Nikt chyba tak jak on nie jest do niego usposobiony. I pewnie z tego wynika ta niezwykła umiejętność zachowania spokoju w naszych trudnych zawsze czasach, która zapewnia mu bezpieczny obszar, pomiędzy jedną książką a drugą, potrzebny do zwycięstwa na polu bitwy – czyli w procesie tworzenia. To dlatego zwycięża ogromem swojej wiedzy, lekkością pióra i wielkością talentu. Cieszę się z tego i niezmiennie podziwiam sposób, w jaki zagospodarowuje dany mu czas i miejsce.

Tekst opublikowany wcześniej w wydaniu internetowym pisma “Pospolite Ruszenie” a nast. drukowany w I sygnalnym numerze miesięcznika “Tradycja” (Warszawa, czerwiec 2006). Publikacja za zgodą autora.

Wpisał: Jerzy Terpiłowski
18.04.2007.

Patronite wolnomularstwo